agawa duże-001

Życie – przygoda, która trwa

Czas ‘przed’

Opisać ostatnie 6 lat to nie proste zadanie. Z jednej strony wiele bym chciała zapomnieć, ale też ciągle zdarzenia są świeże, jakby sprzed chwili.

Dbanie o zdrowie było od zawsze czymś, co postrzegałam jak rzecz zwyczajną i rutynową, a jednocześnie nie przywiązywałam jakieś szczególnej wagi do tych czynności. Jeśli rano myje się zęby, to raz do roku robi się przegląd organizmu. I tyle.

Każdy październik w moim kalendarzu był pełen czerwonych kwadracików wyznaczającymi dni kolejnych corocznych badań. Morfologia, cytologia, usg piersi, prześwietlenie płuc. Pochodzę z rodziny, która doświadczyła chorób, w tym raka, więc byłam przekonana, że systematyczne badania są czymś, co mnie ochroni przed powtórzeniem losu moich rodziców. Ty, bardziej, że przekonanie to zostało mi wpojone właśnie przez nich.

Ale też, muszę uczciwie przyznać, nie koncentrowałam się szczególnie na swoim zdrowiu. Powiem więcej – nie potrafiłam o nie dbać. Odkąd pamiętam moje dni były wypełnione pasjonującą i niezwykle absorbującą pracą i odkładaniem marzeń ‘na później’. Pojęcie ‘dbanie o zdrowie’ było dla mnie pojęciem pustym. W zabieganych dniach nie było miejsca ani na refleksję na ten temat, ani tym bardziej na świadome działania na rzecz zdrowia.

Czas ‘w trakcie’

Był październik przed sześcioma laty – dzień wizyty u mojej ulubionej ginekolożki. Zawsze miło sobie gadałyśmy, trochę o wspólnej psiej pasji, trochę o polityce; ot, takie babskie pogaduchy lubiących się kobiet. Lubię moją ginekolożkę nie tylko za jej życzliwy stosunek do pacjentów, ale przede wszystkim za jej wnikliwość i niezłomne nakłanianie do corocznych badań. Może wynika to z jej własnych doświadczeń (jest amazonką), a może z rzetelności zawodowej?

Tego dnia, namówiona przez moją ginekolożkę, która zawyrokowała krótko: „kochana, zaraz będziesz miała 45 urodziny, czas podejść do tematu poważniej”, wykonałam po raz pierwszy w życiu mammografię. Pamiętam, jak po badaniu pojechałam do centrum handlowego, aby drobnym prezentem dla siebie uhonorować ten szczególny dzień.

Niestety nie dane mi było świętowanie. Po godzinie od wykonania badania zadzwoniła do mnie pani z laboratorium z informacją, abym natychmiast wróciła, ponieważ trzeba powtórzyć zdjęcia. Na miejscu wątpliwości nie było – był rak.

Czas stanął w jakimś zamrożeniu. Telefon do męża. Później, już w domu, długa rozmowa aż do świtu przerywana wybuchami mojego płaczu. W ciągu jednego dnia dawne życie stało się przeszłością. Pojawiły się pytania, których nigdy wcześniej sobie nie stawiałam – Ile życia mi zostało? Czy zdążę towarzyszyć moim dzieciom w ważnych dla nich chwilach? Jak je przygotować na to, co się będzie działo?

Kolejne dni były poświęcone w całości na układanie planu działania. Mąż nie pozwolił mi się załamać. W tym czasie myślał za mnie, za mnie podejmował decyzje odnośnie kolejnych konsultacji, czy wyboru szpitala. To dzięki jego działaniom już po tygodniu byłam pacjentką Centrum Onkologii i czekałam na kolejne badania. Biopsja gruboigłowa potwierdziła diagnozę, ale też dała nadzieję – rak in situ, czyli szybko uchwycony, taki, który nie wyciągnął swoich macek poza obręb kilku komórek.

Z jednej strony wizja mastektomii, która przerażała, z drugiej szansa na uniknięcie wyczerpującego leczenia chemią.

W tym czasie, poszukując wszelkich informacji na temat raka piersi, trafiłam na forum dla amazonek. Byłam zdziwiona i jednocześnie zachwycona ciepłą, przyjacielską atmosferą tego miejsca. Wiele kobiet, które drogę, na którą właśnie weszłam, już przeszły, stanęły razem ze mną, ramię w ramię, przeciwko rakowi. Każdy dzień kończyłam zaglądając na forum i szukając tam ukojenia w lękach, ale przede wszystkim znajdując zrozumienie. Idąc na kolejne badania czy konsultacje czasami wręcz namacalnie czułam wsparcie amazonek. Wiedza, którą się ze mną obficie dzieliły nowo poznane na forum koleżanki, była nieoceniona. To dzięki nim dowiedziałam się o procedurze węzła wartowniczego, i to dzięki tej wiedzy mogłam aktywnie zawalczyć o taki proces dla siebie.

Po miesiącu od dnia mammografii byłam już po mastektomii. Zaczął się kolejny etap. Czas oswajania się z okaleczonym ciałem był dla mnie bardzo trudny. Nie mogłam przyzwyczaić się do protezy. Uwierała mnie, odparzała, przesuwała się, była ciałem obcym. Nie mogłam polubić biustonoszy dla amazonek, wydawały mi się brzydkie, tak bardzo różne od bielizny, którą nosiłam wcześniej. Ale, co chyba najważniejsze, przede wszystkim nie mogłam polubić siebie, a raczej swojego okaleczonego ciała.

Trudności również nie omijały moich relacji z przyjaciółmi. Problemy z którymi się mierzyłam, nie były problemami, w których mogli mi towarzyszyć dotychczasowi znajomi. Większość z nich zerkała na mnie z przestrachem w oczach, a ich pytania typu: ‘i jak się czujesz?’ powodowały we mnie eksplozje złości. Na tak zadane pytanie nie bardzo potrafiłam odpowiadać. Bo co powiedzieć, aby być zgodną z prawdą? Że fizycznie jest dobrze, natomiast tak naprawdę dramat rozwija się w emocjach? Bo moje życie nagle straciło poprzedni sens, natomiast nowy się jeszcze nie wyłonił. Część z moich znajomych zaczęła postrzegać mnie jak dziwaczkę, którą ‘straszna choroba’ zmieniła w odludka, lub milczka. A ja cierpiałam jeszcze bardziej, bo rak, którego fizycznie ze mnie wycięto, nadal toczył moją duszę. Gdy chodziłam ulicami wszędzie widziałam kobiety z pięknymi dekoltami i czułam zwykłą zazdrość. Gdy szłam na basen przeżywałam katusze z powodu skrępowania przy przebieraniu się. Gdy po mastektomii wróciłam do zajęć sportowych, na sali treningowej musiałam bardzo pilnować, aby wszędobylska proteza nie wysunęła się poza dekolt sportowej bluzki, nie wspominając o tym, że ‘amazońskie’ biustonosze nie są przystosowane do uprawiania sportu. Wszystkie bluzki i sukienki „sprzed raka” oddałam, kupowałam tylko wysoko zabudowane, w których miałam uczucie duszenia się. Oddałam również wszystkie moje ukochane biustonosze z czasów ‘przed rakiem’. Pamiętam, jak połykałam łzy pakując torbę do oddania. Trudno było podczas spotkań towarzyskich – czułam się inna, jakby gorsza. Jakby rak coś we mnie w środku na stałe zmienił. Jakbym przestała pasować do świata ludzi zdrowych.

Nikt spoza środowiska amazonek nie był w stanie zrozumieć tego, co przeżywam. Najczęściej słyszałam: ‘nie przesadzaj, najważniejsze, że żyjesz’.

Oczywiście, że tak. Oczywiście, że to było najważniejsze. Ale ja ciągle tak bardzo pragnęłam odzyskać samą siebie sprzed choroby. I ciągle cierpiałam, bo się nie udawało.

Zmiana we mnie, abym znowu mogła być szczęśliwa, była najdłuższą zmianą i najbardziej bolesną.

Oczywiście przeżyłam wielką ulgę w momencie, gdy się dowiedziałam, że poza mastektomią nie będę miała żadnego innego leczenia. Że systematyczne wykonywanie badań uratowało mi tak naprawdę zdrowie. Ominęła mnie chemia, ominęła hormonoterapia, ominęły problemy z opuchlizną po usunięciu węzłów chłonnych.

Moje spotkanie z rakiem było nadzwyczaj delikatne… Gdybym nie miała takiej pani ginekolog, gdyby nie była taka uparta, gdybym jej nie słuchała, gdybym się nie badała…. Ta historia mogła mieć inne zakończenie.

Czas zmiany

Na układaniu siebie życia na nowo minęły kolejne 2 lata. Zdecydowałam się na podjęcie trudnego procesu psychoterapii. Dzięki osobie, niezwykle profesjonalnej, do której trafiłam, mogłam powoli mierzyć się ze swoimi wewnętrznymi demonami, ale też uczyłam się sobie wybaczać. Za to, że zachorowałam na raka również.

To był czas, którego potrzebowałam, aby dojrzeć do rekonstrukcji piersi. Wahałam się, ponieważ decyzja o bolesnej operacji, w dodatku takiej, która nie jest operacją ratującą życie, a jedynie poprawiającą komfort życia, nie jest prosta.

Istotne jest również to, że oprócz koleżanek z forum, nie miałam innych sojuszników optujących za rekonstrukcją. Rozmowa z moim lekarzem prowadzącym na ten temat nie była ani miła, ani twórcza, w dodatku zostałam potraktowana protekcjonalnie. Najwyraźniej dla lekarza temat rekonstrukcji nie był tematem wartym uwagi, a mój dyskomfort był jedynie ‘fanaberią’. Mój mąż, wyrażając w ten sposób swoją troskę o mnie, również twierdził, że rekonstrukcja nie jest do niczego potrzebna.

Ale była potrzebna. Mnie. Dla mojego samopoczucia i poprawienia komfortu życia.

Czas ‘po’

Dziś jestem zrekonstruowaną amazonką.

Nie mogę powiedzieć, że przygoda z rakiem się skończyła. Ona trwa. Każdego dnia, gdy spoglądam rano w lustro, powtarzam sobie: jest dobrze. Każdego roku, gdy z drżeniem wykonuję badania kontrolne, powtarzam sobie: dam radę.

I staram się żyć pełniej, lepiej. Bo wiem, że życie jest bardzo kruchym darem, który każdego dnia może być odebrany.

Rak mnie zmienił. Zmienił moje patrzenie na świat, zmienił mój stosunek do marzeń. Już nie czekam z ich realizacją w nieskończoność. Po prostu wcielam w życie kolejne swoje pomysły: na rozwój – podejmując kolejne szkolenia, na podróże – ciągle planując kolejne wyprawy po świecie, na pełne życie, które jest tak piękne.

To co się jeszcze zmieniło, i co jest niezwykle ważne, to moje podejście do zdrowia i do dbania o nie. Świadomie zmieniłam swój styl życia, swoją dietę, swoje myślenie o sobie. To już nie jest coroczna akcja polegająca na wykonywaniu badań, choć te są w dalszym ciągu ważne, ale codziennie wcielane w życie zachowania pro-zdrowotne.

Ciągle się uczę dostrzegać każdego dnia to, co naprawdę jest niezmienne – że życie to nieustająca przygoda, która trwa. I tylko ode mnie, moich decyzji, zależy, czy dane mi chwile będą pełne pasji i szczęśliwe.

agawa