roma_jasnetlo

Sens minionych pięciu lat

Dzisiaj mija 5 lat od zakończenia radioterapii. Chyba wtedy nie wierzyłam, że będę kiedyś mogła to powiedzieć. Moja podświadomość nie pozwalała na niewiarę, ale gdzieś tam głęboko drzazga zwątpienia robiła swoje.

W styczniu 2006 roku, przed prawie codziennymi zajęciami step-aerobiku miałam zaplanowaną wizytę w Poradni Schorzeń Sutka. Od lat, co pół roku, będąc w grupie zagrożenia wykonywane miałam USG piersi i co jakiś czas mammografię. Ta ostatnia, dwa miesiące wcześniej, nie wykazała nic niepokojącego. Niestety w tym dniu nie dane mi było poćwiczyć. Oznajmiono mi, że mam guza o wielkości 11mm. Od razu wykonana została biopsja i w dwa tygodnie zaplanowany zabieg usunięcia „intruza”. Poukładany, szczęśliwy świat runął. Fala strachu,, przerażenia, niepewność jutra i ogromny ból, że zgotuję mojej córce los jaki mnie zgotowano. Pamiętam emocje, samotność i rozpacz, gdy chorowała latami moja mama i gdy opuściła mnie -18-letnią ofiarę losu. Moja jedynaczka skończyła zaledwie tydzień wcześniej tyle samo lat, a ja dziękowałam wówczas Bogu, że mogłam ją wychować.

W ciągu kilku dni (nie wytrzymałam napięcia i znajomy chirurg wziął mnie na zabieg) byłam już po amputacji. Miałam badanie śródoperacyjne, przywieziono mnie na salę, a moja koleżanka w dobrej wierze powtarzała mi :”masz pierś i wszystko jest ok”. Niestety czekała mnie kolejna trauma – wejście na salę lekarza i słowa „Niestety musimy wracać na salę operacyjną – to rak”. Chirurg usilnie namawiał mnie, przygotowaną już do operacji bym pozwoliła na oszczędzenie piersi. Ale nie, ja chciałam szybko mieć za sobą leczenie by móc też szybko wrócić do swojego zrozpaczonego dziecka. Czekanie na wynik – straszne dni, życie w napięciu, przerażeniu, bezsilności i bólu. Na szczęście węzły były czyste, guz stosunkowo nieduży a złośliwość najmniejsza. Niedobrze, że guz był niehormonozależny. Wybrałam leczenie 4 AC, szybkie, ale agresywne (mogłam się zdecydować na żółtą chemię, czyli 12 dawek z tzw. włosami ) i rozpoczął się bardzo trudny dla mnie czas.

WSPARCIEM BYŁ WÓWCZAS MÓJ NIEZASTĄPIONY MĄŻ

Cierpienie emocjonalne było chyba dużo silniejsze niż fizyczne. Ciężko znosiłam „wlewy”, na szczęście po kilku dniach odzyskiwałam apetyt i nadrabiałam straty. W tym czasie opatrzność pozwoliła mi znaleźć w Internecie forum dla amazonek. Jak dobrze było wówczas poznać swoje „siostry od piersi”. Kogoś, kto czuje to samo co ja, kogoś, kto rozumie bez słów, dzieli ze mną ból i wspiera, bo wie jak wielki jest to ciężar. Pojawiła się radość, humor, śmiech i wiara w to, że prawdziwe życie jest możliwe po raku. Nowe przyjaźnie, najpierw wirtualne, potem realne spotkania, nasze „Sabaty” w Ciechocinku, które do dziś organizuje jedna z „naszych”. To wszystko dawało nadzieję, pozwalało przetrwać najtrudniejsze.

Największym jednak dla mnie zmartwieniem było, by moja córka mogła przez to przejść bez ran. Niestety to nie było możliwe, a mój ból wewnętrzny trwał. Potem życie – od badania do badania, niewiara we własne zdrowie i swoją siłę. Mimo iż ćwiczyłam, maszerowałam, prowadziłam relaksację, uśmiechałam się na siłę do siebie, modliłam, krzyczałam do Boga, gdzieś w środku coś jeszcze doskwierało.

W STYCZNIU KOLEJNE KONTROLNE BADANIA

Wydawało mi się, że pod blizną jest małe wzniesienie. Lekarz badaniem USG wykluczył zmianę. Mnie nie dawało to jednak spokoju, umierając z przerażenia, odwiedziłam innego. Od razu biopsja i znów wyrok. Koszmar, strach, ból, wściekłość, żal, rozpacz, bezsilność, poczucie, że „ktoś” chce mnie zabić, skrzywdzić. Te wszystkie myśli przelewały się przez moją głowę. A mnie wciąż wydawało się, że ja już kiedyś przecież miałam raka, przeszłam przez tę chorobę i zakończyła się ona tragicznie – to była trauma związana ze śmiercią mojej mamy. Spaliłam wszystko co miało dla mnie sentymentalną wartość. Chciałam zerwać z przeszłością, moją wrażliwością, emocjonalnością. Obwiniałam się za chorobę.

Usunięto mi guzek (8 mm) i całą bliznę – tak zadecydował chirurg, który operował mnie za pierwszym razem. Trudno opisać jak bardzo przytłoczoną się czułam. Życie było zbyt ciężkie, dźwigany krzyż- nie do zniesienia. Potem był wynik : hormonozależny guz! I to było pozytywne, bo na szczęście nie czekała mnie przerażająca, przygnębiająca chemia, ale radioterapia i tamoksifen (lek -antyestrogen ) na 5 lat .

W kwietniu tego roku już zakończyłam branie leku, który był dla mnie ratunkiem, nadzieją i prawie bezproblemowym dziennym obowiązkiem (nie miałam skutków ubocznych) a wczoraj 5 rocznica ostatniej radioterapii. 4 ostatnie lampki dostałam wówczas na jajniki, by rozpocząć menopauzę. To były lata spokoju jeśli chodzi o zdrowie, chociaż nerwy towarzyszyć już będą do końca życia wszystkim badaniom i każdej dolegliwości.

TA CHOROBA JEST JUŻ Z NAMI NA ZAWSZE

Trzeba ją tylko oswoić. Czasem połasić się do niej, czasem pokrzyczeć, wypędzić i naładować się na kolejne dni, miesiące i, daj Boże, lata walki. Trzeba odnaleźć w sobie spokój, siłę , coś co daje radość, pozwala z nadzieją patrzeć w przyszłość. Czasami musimy odmienić życie, siebie samych i wciąż szukać nowych dróg, nowych sposobów na przetrwanie. Przez pięć lat walczyłam o każdy dzień. Odganiałam negatywne myśli, które jak robaczki próbowały weżreć się w moja duszę, by odebrać mi nadzieję. Każda chwila miała być radosna, pełna, niezwykła, przepełniona sensem i miłością. Oczywiście nie zawsze się to udawało. Szczególnie gdy czekały do odbioru wyniki, kontrola u lekarza a serce waliło ze strachu jak oszalałe. Traumatyczne przeżycia odbierały wiarę w szczęśliwe zakończenie. Każda wizyta w Instytucie Onkologii to trauma ponieważ cierpieniem „zarażają” się inni. Jednak życie nie ma lepszego smaku niż po wyjściu od lekarza, po udanej wizycie, gdy na końcu słyszymy – jesteś zdrowa. Kto tego nie przeżył, nawet się nie domyśla jak wybornie smakuje wówczas każda sekunda.

Te pięć lat to także rozstanie z kilkunastoma przyjaciółkami z forum. Dziewczyny, które chciały żyć, młodsze, starsze, wszystkie rwące się do życia, skrzywdzone przez okrutny los, panny marzące o mężu, mężatki śniące o Pierwszej Komunii synka, samotne spragnione czułości, utalentowane, którym nie dane już stworzyć czegokolwiek. Odchodziły w bólu, świadome straty, wyrwane z kochających rodzin, czasami tylko pogodzone z wyrokiem, z nadzieją na inny, lepszy świat.

Co roku ja też organizuję spotkania parunastu zaprzyjaźnionych amazonek. To tydzień radości, wygłupów, zabawy, śmiechu i wspomnień. Już niedługo znów się spotkamy – ile to daje pozytywnej energii! Tylko trzeba też umieć brać, czerpać z dobrych chwil.

Przez te wszystkie lata jestem też na diecie antyrakowej, która – wierzę, że pomaga, sprzyja zdrowiu. Na pewno jest to widoczne w wynikach krwi, samopoczuciu i sile fizycznej.

Finałem tych moich niezwykłych pięciu lat był ślub i wesele mojej szczęśliwej córki. Niczego piękniejszego nie mogłam sobie wymarzyć! No cóż człowiek zachłannym jest – może teraz jeszcze wnuki.…

Oj, życie jakie Ty piękne jesteś!

Amor