joanna_s

Mam na imię Asia, mam 31 lat i jestem Amazonką… trudno mi tak o sobie myśleć, trudno mówić…

WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ OKOŁO DWÓCH LAT TEMU

Wcześniej nic nie wskazywało na to, co miało się wydarzyć, piersi jak piersi – raz zbadał mi je ginekolog, co jakiś czas widziałam w przychodni plakat z instrukcją samobadania. Czasem próbowałam się badać, ale nie byłam w stanie nic stwierdzić – „piersi o utkaniu gruczołowym”, twarde i niejednolite.

A MOŻE TO JUŻ BYŁO TO?

We wrześniu 2009 podczas kąpieli czy wycierania się zauważyłam, że lewa pierś, na dole, jest twardsza. Wyraźnie wyczuwalny fragment, dość płaski, o średnicy około 3cm. Zaniepokoiło mnie to, ale nie na tyle, bym poszła do lekarza. Przeciwnie, co jakiś czas sprawdzałam to miejsce z nadzieją, że to „podejrzane” zniknie… Nie znikało :-/

Potem uwagę na „podejrzane” zwrócił mi mój chłopak Kuba, następnie Pani Ginekolog zapytała czy z piersiami wszystko w porządku… Nie mogłam dłużej udawać, że nic się nie dzieje.

1 października poszłam do lekarza pierwszego kontaktu, od którego dostałam skierowanie do Poradni Chorób Piersi.

Tam wyznaczono mi termin na za tydzień. Denerwowałam się, nie dawało mi to spokoju… z tego wszystkiego zapomniałam nawet o urodzinach Kuby!

Pan Doktor w Poradni Chorób Piersi przeprowadził wywiad (siostra mojego taty chorowała na raka piersi), zbadał mnie (nie był zadowolony) i wypisał skierowanie na USG piersi.

Na USG okazało się, że mam w tej podejrzanej okolicy dwie zmiany 4-5x9mm – biopsja na CITO!

NO I POLECIAŁO…

Pamiętam, że byłam wtedy jakoś poza tym, nie dopuszczałam do siebie tego, co się dzieje, że to może być coś złego…

Wynik biopsji miałam odebrać 2 listopada. Poszłam sama, przekonana, że nie dowiem się niczego złego.

Weszłam do gabinetu, a tam Pan Doktor: „Hmmmmm, co my tu mamy… Aha, dwie zmiany w piersi… hhmmmmmmm… no tak, miała pani biopsję… hmmmmmm, no… aha, mam wynik… hmmmmmm, no… w obu zmianach są KOMÓRKI RAKOWE”
…………………………………………………………………………………………………………………………………………
Jakbym dostała cegłą w łeb…………… wszystko wokół mnie zawirowało, oczy mi się zaszkliły, pociekły łzy… siedzę i ryczę…

A Pan Doktor kontynuuje: „no ale proszę się nie przejmować (jak się nie przejmować jak się ma raka!!!!!!!!!!) to się leczy. Dam pani skierowanie do Szpitala Onkologicznego, proszę tam się zgłosić, najlepiej jutro, tylko wcześnie rano, bo są kolejki” !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! A ja siedzę i ryczę i mam milion myśli w głowie, wszystkie z kategorii: mam raka = umrę.

WYSZŁAM, USIADŁAM W POCZEKALNI I RYCZĘ…

I nie wiem co zrobić…zadzwonić do kogoś? Ale do kogo?… do Kuby. Ale co mu powiem??? Że mam raka i umrę???????????

Masakra, to były najgorsze z przeżyć, jakie mnie spotkały przy okazji raka!

Zadzwoniłam, a On ze spokojem powiedział: „To będziemy się leczyć.”

Tak też zrobiliśmy.

Następnego dnia rano pojechaliśmy do Bielskiego Centrum Onkologii. Z kolejką nie było tak źle, w okienku dostałam nr 10, ale jak przyszedł lekarz od razu mnie zawołał (chyba dlatego, żem taka młoda i rak piersi w tym wieku nie jest normalny), obejrzał wyniki i kazał czekać na doktora, który wyznaczy mi termin przyjęcia do szpitala. Nie bardzo pamiętam, co wtedy czułam, ale pamiętam, że w międzyczasie dostałam sms od ojca, że moja siostra urodziła córkę… Nikt poza Kubą nie wiedział o tym, że coś mam w piersi, że robię badania i że to komórki rakowe. Narodziny Dzidziusia nie ułatwiły mi przekazania im tej wiadomości. Pomyślałam, że to nie w porządku, że zepsuję im taki radosny dzień…

Dostałam skierowanie do Szpitala Onkologicznego na piątek 13 listopada. Najgorsze było to, że zupełnie nie wiedziałam, co ze mną zrobią… Na szczęście był to tylko pobyt diagnostyczny, plus od Ordynatora Chirurgii dowiedziałam się, że sama sobie zrobiłam tego raka przez to, że brałam tabletki antykoncepcyjne!!!

Na konsylium po otrzymaniu wyników z biopsji gruboigłowej, przedstawiono mi plan leczenia, miałam zacząć od chemii. Byłam trochę skołowana, wiec na korytarzu razem z ojcem jeszcze raz zapytałam jedną Panią Doktor, jak będzie wyglądać leczenie. Powiedziała: „Będzie pani miała chemię, potem amputacja, a potem hormonoterapia. A… i wyjdą pani włosy”.

Zabawne, bo nosiłam wtedy bardzo króciutkie włoski (6-9mm), w trakcie pobytu w szpitalu nawet kilka osób zwracało mi uwagę, jak ładnie odrastają 😉

Chemioterapię AT (Doksorubicyna i Docetaksel) zaczęłam 1 grudnia. Nawet dobrze ją zniosłam, porównując z tymi skutkami ubocznymi o jakich naczytałam się przed… Miałam lekkie nudności, nie mogłam za dużo zjeść na raz i po paru dniach po kroplówce popołudniami dostawałam zgagę (jak w zegarku zawsze koło 16). No i byłam słaba jak mucha.

Na okoliczność chemioterapii, skutków ubocznych i tego, że Kuba pracował, moja rodzina (głównie rodzice) zdecydowali, że nie będę siedzieć sama w wynajmowanym mieszkaniu w Cieszynie, tylko mam wracać do domu do Szczyrku. Tym sposobem jestem tu po dziś dzień 😉

Wyczytałam, że włosy wyjdą mi po 10-14 dniach od pierwszej chemii, więc od 10 dnia skubałam kudełki sprawdzając, jak siedzą. Dokładnie 14-go dnia zostało mi w palcach tyle, ile chwyciłam!!! Nie przeraziło mnie to, raczej rozbawiło. Włosy trochę sie sypały, trochę ja im pomagałam, w efekcie wyglądałam jak jakieś chore zwierzątko. W końcu ostrzygłam je na zero, po czym poprosiłam Kubę żeby kupił mi jakąś dobrą maszynkę do golenia, wzięłam żel od ojca i ogoliliśmy je na łyso.

Lubiłam tę łysą główkę i najchętniej chodziłabym z taką glacą, ale po pierwsze była zima i nawet w chustce i czapce szczypało po łepku, a po drugie robiły mi się jakieś krosty (ponoć po chemii) i nie wyglądało to ładnie. Włoski zaczęły mi jakoś od razu odrastać, ale takie liche, cieniutkie i myszowate, więc goliłam je systematycznie a potem strzygłam maszynką na zero.

Drugą chemię wzięłam 22 grudnia. Też obeszła się ze mną łagodnie, przed Wigilią tradycyjnie posmażyłam naleśniki i popiekłam krokiety dla całej rodziny 🙂

NA SYLWESTRA POJECHALIŚMY NAD MORZE 🙂

Zastanawialiśmy się jak go spędzić, więc mówię do Kuby: „Pojedźmy gdzieś…”, K: „Gdzie?”, na co ja palnęłam: „Nad morze.”… K: „Dobra!”

Kuba pracował w Sylwestra, więc kiedy wrócił, spakowaliśmy się do naszego niedługo wcześniej kupionego pierwszego własnego samochodu i ruszyliśmy przez całą Polskę 🙂 Nowy Rok witaliśmy w Gniewkowie koło Inowrocławia. Było pięknie!!! W ogóle bardzo miło wspominam ten wyjazd 🙂 Pozwolił mi na trochę oderwać sie od choroby i leczenia. Poczułam sie jak normalna zdrowa osoba 🙂 Chodziliśmy na plażę, zwiedzaliśmy… Władysławowo, Gdańsk, Gdynię, Sopot, Półwysep Helski… Nie byłam wcześniej w zimie nad morzem. Jak wiele lat temu latem pierwszy raz zobaczyłam nasz Bałtyk powiedziałam: „Phi… i o to tyle szumu… woda i nic więcej…” Natomiast teraz mnie urzekło 🙂 Zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Śnieg na plaży i to wszystko… Nawet przeszywające zimno i wiatr nie przeszkadzało 😉

Nasz pobyt noworoczny trwał kilka dni, w drodze powrotnej zahaczyliśmy o Malbork (na życzenie Kuby) i Toruń (na moje życzenie).

Po Nowym Roku jakoś miałam wizytę u mojej Pani Doktor Chemiczki. Okazało się, że guz mocno się zmniejsza po chemii (faktycznie, jak podniosłam ręce, w miejscu gdzie było to „podejrzane” robiło się wklęśnięcie!) i trzeba go oznaczyć, żeby chirurg wiedział, gdzie ciąć.

Więc wybrałam sie na znacznikowanie, naczekałam się masakrycznie długo, a Pan Doktor robiąc USG stwierdził, że tam są dwa guzki (od początku były dwa, więc nie wiem skąd to zaskoczenie!!!) i nie będzie znacznikował, bo przy wieloogniskowym raku i tak nie zrobią mi operacji oszczędzającej !!!

Załamałam się!!! Wtedy dotarło do mnie że chyba faktycznie obetną mi pierś!!!

Wysłał mnie z powrotem do Mojej Doktorki, która potwierdziła, że jak są dwa guzki, to nikt w BCO nie podejmie się oszczędzającej.

Fak!!!!!!!!!!! Jak wcześniej w miarę dobrze się trzymałam, tak teraz wszystko padło!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Pani Doktor poradziła mi skonsultować się w sprawie mastektomii podskórnej z jednoczesną rekonstrukcją – i tak trafiłam do doktora Solarza.

Wzięłam jeszcze jedną chemię, termin operacji wyznaczyliśmy na 26 stycznia 2010 – trzy dni przed moimi trzydziestymi urodzinami.

Śmiałam sie, że ot, taka fanaberia, że sobie zrobię silikonowego cycka na 30-stkę 😉 W rzeczywistości nie było mi jednak tak wesoło… 30 urodziny kojarzą się z czasem bilansu, a mój nie wychodził zbyt korzystnie… nie miałam męża (miałam cudownego kandydata na tegoż, ale to nie to samo…), dzieci, domu, pozycji zawodowej… miałam raka.

Na szczęście była przy mnie rodzina, Kuba, przyjaciele…

Operacja przebiegła bez komplikacji, wyszłam dzień przed urodzinami, z nowym silikonowym cycem 😉

OD TEGO CZASU TEORETYCZNIE JESTEM ZDROWA…

Po operacji dostałam jeszcze cztery chemie AC (Doksorubicyna i Cyclofosfamid) – również nie miałam wielu skutków ubocznych, poza nudnościami, osłabieniem.

Dokładnie pól roku po pierwszym przyjęciu do szpitala wzięłam ostatnią chemioterapię, po której, jakby na dokładniejsze zaznaczenie działania, lekko sypnęły mi się już ładnie odrastające, równiejsze i gęściejsze włosy… Załamało mnie to trochę, znów kilka razy musiałam strzyc je na zero, zanim zaczęły równo rosnąć. Ale i tak było już fajnie, od wiosny chodziłam bez chustki, z łysym łepkiem, odrastały mi brwi i rzęsy, które sypnęły mi się jakoś pod koniec leczenia, jak już odrastały mi włosy, więc nie wyglądałam strasznie ufokowato 😉

Po półrocznym L4 dostałam roczne świadczenie rehabilitacyjne z ZUS-u, a od Pani Doktor Chemiczki rok kroplówek Herceptyny. Jednocześnie zaczęłam hormonoterapię – Tamoxifen i Zoladeks – „farmakologiczną kastrację”.

Na przełomie lipca i sierpnia 2010 udało się nam pojechać z Kubą i kumplem Krzyśkiem na Przystanek Woodstock do Kostrzyna n. Odrą. Bałam się, że choroba, a raczej leczenie, uniemożliwią mi to, zresztą koleżanka-amazonka odradzała mi wyjazd na festiwal – „tłumy, brud, zarazki. …”, ale ja uparłam się 😉

Woodstock zawsze był dla mnie ważnym wydarzeniem. Na pierwszy swój Festiwal pojechałam ze starszą siostrą w wieku 17 lat, w następnym roku już sama, ze znajomymi i tak jeździłam przez kilka lat z rzędu. Uwielbiałam tę atmosferę, muzykę, kolorowych, uśmiechniętych ludzi… Potem jakoś urwało się, studia, praca, „starzenie się” znajomych 😉

W 2006 roku chęć wyjazdu na Przystanek Woodstock wyraziła moja najmłodsza, wtedy 15-letnia siostra. Pojechałyśmy razem, na nasz pierwszy Przystanek do Kostrzyna. Po kilku latach i zmianie miejsca Woodstock był trochę inny, ale nadal pociągający 🙂 W następnym roku też postanowiłyśmy jechać, ale już nie same. Niestety, moi znajomi już wyrośli z Woodstocków, Justyny jeszcze nie dorośli 😉 Udało nam sie znaleźć ekipę przez Bank Podróży na stronach WOŚP. I to było najwspanialsze zrządzenie losu w moim życiu – do naszej ekipy na dworcu w Katowicach dołączył Kuba!!! Oj… fajny był ten przystanek 🙂 I choć między nami nic poważnego się nie wydarzyło, mieliśmy do siebie telefon, maila i gg 🙂 Przez następny rok czasem do siebie pisaliśmy, dzwoniliśmy… W sierpniu 2008 moja siostra miała mieć ślub, ja miałam być świadkową, nie miałam wtedy żadnego partnera ani nawet kandydata, a nie chciałam iść sama, więc poprosiłam Kubę żeby wybawił mnie z opresji i poszedł ze mną. Zgodził się!!! Następnego dnia przyjechał do mnie, poszliśmy razem w góry, na pizzę i na piwo i od tego czasu jesteśmy razem 🙂

Od tego czasu też co roku jeździliśmy na Przystanek Woodstock, no poza tym rokiem, bo nie spodziewając się, że Jurek wyznaczy termin Woodstocku na 4,5,6 sierpnia (zawsze był na przełomie Lipiec-Sierpień) zaplanowaliśmy Nasz Ślub na 6 sierpnia 🙂

Aha… wcześniej – 14 Października 2010 Kuba oświadczył mi się 🙂 Piękny to był dzień, słoneczny, prawie taki jak dzisiaj 😉

A ŚLUB… JAK Z BAJKI 🙂

Teraz, po dwóch latach od wyczucia „podejrzanego” w piersi, jestem zdrowa i mam nadzieję, że tak będzie jak najdłużej 🙂 Staram się nie myśleć o chorobie poza terminami zastrzyków Zoladexu, badaniami i wizytami u lekarzy.

Mam Cudownego, Najcudowniejszego na Świecie Męża 🙂 Dzieci nadal nie mam i nie będę mieć przez najbliższe kilka lat, ale już mi przeszła obsesja na ich posiadanie. Mieszkam we wspaniałym miejscu, w domu z całą rodziną, i mimo, że czasem jest szał i „dom wariatów”, dobrze mi tu. Nie pracuję – nie wróciłam do pracy w terapii uzależnień po 1,5 rocznej przerwie leczniczo-rehabilitacyjnej, podczas której uświadomiłam sobie, że jednak nie chcę się tym zajmować. Rozwijam swoją pasję, jaką jest rękodzieło, a szczególnie tworzenie biżuterii, mam zamiar założyć firmę…

I ŻYĆ DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE 😉

Chcę korzystać z życia, uczyć się nowych rzeczy, poznawać nowe miejsca, ludzi…
Cieszę się, że jestem 🙂
Choć cały czas towarzyszy mi strach…

joanna_w29