ptaszyna

 

Mam na imię Renata, mam 52 lata, od 3 lat jestem amazonką.

Diagnoza

W październiku 2011 r. jak zwykle poszłam na rutynową kontrolę lekarską na jaką chodzę zawsze raz w roku. Lekarz zrobił usg piersi. W badaniu wyszło, że mam dwa guzki, jeden ok. 7 mm, ale zapewniał mnie, że to nic groźnego i wyznaczył kolejny termin wizyty kontrolnej za pół roku, mieliśmy je obserwować.

Uspokojona wróciłam do codziennych spraw i tak minęły kolejne miesiące. Gdy zbliżał się termin, kiedy powinnam się ponownie zgłosić do kontroli, okazało się, że mojego lekarza nie ma. Postanowiłam nie czekać i zarejestrowałam się do innego ginekologa. Na wizycie pani doktor, po wykonaniu usg stwierdziła, że guz jej się nie podoba i przy mnie zarejestrowała mnie do poradni w Rzeszowie na biopsję i mammografię.

Badania udało mi się wykonać błyskawicznie – w ciągu 3 dni. Bardzo szybko też były wyniki tych badań. W mammografii nic konkretnego nie wyszło. Nie było widać na niej mojego guza. Co innego w wynikach biopsji. Wykonałam ją 19 października 2011 r. W trakcie BAC-u lekarze dyskutowali, że ten guz się im nie podoba, nie dobierałam sobie tego do głowy, byłam przeświadczona że jest ok. Nawet sugestia żebym osobiście przyjechała po wyniki, bo konsultację mam za darmo, nie wzbudziła mojej czujności. Stałam pod gabinetem lekarza czekając na swoją kolej, trzymając w ręce wyniki badań. Rzuciłam okiem, ale się nie zagłębiałam, co jest tam napisane, wszystko było po łacinie.

Kiedy weszłam  …. dostałam obuchem w łeb. „Z tym wynikiem proszę się zgłosić do Poradni Onkologicznej i to jak najszybciej”– usłyszałam od lekarza. Zapytałam wprost: „Czy to jest rak?” Lekarz odpowiedział: ”Tak, to jest rak, ale dokładnych informacji udzieli pani lekarz onkolog”.

Wizytę lekarską na której dowiedziałam się, że mam raka, zniosłam w gabinecie przy lekarzu dobrze, „wzięłam to na klatę”. Znacznie gorzej było gdy wyszłam z gabinetu. Poszłam do zaparkowanego niedaleko samochodu, wsiadłam i siedziałam w nim przez pół godziny po prostu wyjąc i paląc jednego papierosa za drugim. Szok był niewyobrażalny, nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę, że usłyszałam od lekarza to, co usłyszałam. Po wyniki z biopsji jechałam do Rzeszowa jak po wiele innych, nie miałam żadnych złych przeczuć.

Gdy tak siedziałam płacząc w samochodzie pierwsze, co mi przyszło do głowy to właśnie pytanie: „Dlaczego właśnie mnie się to przydarzyło?” Mam na opiece rodziców. Mama jest po udarze, całkowicie niesprawna, tata w podeszłym wieku również wymagający pomocy. I w tym wszystkim ja …. z rakiem.

Wybrałam szpital w Rzeszowie i zarejestrowałam się w poradni na pierwszy wolny termin – 8 listopad 2011. Na wizycie pani doktor, po obejrzeniu wyników badań z biopsji, powiedziała, że przy tych wynikach będzie to raczej operacja oszczędzająca. Dostałam skierowanie na szereg badań przed operacją: usg jamy brzusznej, rtg klatki piersiowej. W tych badaniach wyszła zmiany, tym razem w płucach. Na szczęście kolejne badania wykluczyły, że jest to następny nowotwór. Zmiany w płucach były efektem przebytych przeziębień.

Przed operacją, podczas konsultacji u onkologa zaproponowano mi dwie opcje operacji: operację oszczędzającą oraz pełną mastektomię. Przy czym lekarz wytłumaczył mi, że zabieg oszczędzający przy moim typie nowotworu nie jest wskazany, tym bardziej przy małych piersiach. Mój guz nie był duży – ok. 7 mm. Wybrałam pełną mastektomię, aby zyskać wewnętrzny spokój, że zrobiłam wszystko..

Szpital

Ustalono mi termin przyjęcia do szpitala i operacji. 19 grudnia zgłosiłam się do szpital, a 21 grudnia byłam operowana. Po wybudzeniu z narkozy miałam jedną myśl: „Jak dobrze, że jestem już po operacji”. Byłam najszczęśliwszym człowiekiem, paradoksalnie bardzo chciałam tej operacji.

Tuż po operacji miałam zadziwiająco dobre samopoczucie: nic mnie nie bolało, dobrze się czułam. Prosiłam niedługo po wybudzeniu z narkozy, żeby przewieźli mnie z pooperacyjnej sali na zwykłą.

Bardzo się cieszyłam, że mam to za sobą. Jedyny dyskomfort jaki czułam to ograniczona ruchomość ręki związana z tym, że dren wrósł mi w ciało.

Wyszłam dokładnie 24 grudnia po południu. Ze szpitala odebrał mnie brat, pojechaliśmy do rodziców, a potem zawiózł mnie do domu, tęskniłam do Soni, to było pierwsze nasze rozstanie.

Będąc całe życie „Zosią Samosią”, na kolację wigilijną pojechałam swoim samochodem, bez wspomagania kierownicy.

I tak się wszędzie sama woziłam, po wyniki, do onkologa, na ściąganie chłonki do Rzeszowa, na ściągnięcie szwów, wszędzie. 13 stycznia 2012 roku odebrałam w szpitalu wyniki histopatologiczne. Cały czas byłam podszyta strachem, jak to wszystko ogarnę? Co z pracą? Jestem księgową w prywatnej firmie i dodatkowo był to trudny okres, zamykanie starego roku i nowy. Nikt nie będzie czekał na mój powrót 6 miesięcy, gdzie znajdę potem pracę? Musiałam zagrać w otwarte karty i na właściciela po rozmowie padł blady trach. Doszliśmy do porozumienia, że będę cały czas pracowała i dostanę wolne na wyjazdy na leczenie.

Musiałam z całą rzeczywistością radzić sobie sama, jestem i byłam cały czas singielką, więc mogłam liczyć tylko na samą siebie. Rodzeństwo było rozsiane po świecie, w tej sytuacji miałam jeszcze na opiece moich rodziców do których często jeździłam.

Pierwszą chemię wzięłam 25 stycznia 2012r., wtedy dowiedziałam się, że po 2 tygodniach wypadną mi włosy, więc zabezpieczyłam się w perukę. Nie było źle. Trochę mdłości, kiepskiego samopoczucia, ale ogólnie nie było na co narzekać. Przez 3-4 dni czułam się gorzej, a potem powoli wracałam do formy i do pracy.

Ogółem miałam dostać 4 cykle chemii AT. Wzięłam 3, a przy 4 cyklu dowiedziałam się, że zabrakło chemii. To był czas (wiosna 2012) kiedy w całej Polsce były braki w podawaniu pacjentom chemii. Pocieszałam się tym, że to ostatnia a nie pierwsza chemia, której nie dostanę.

Dostałam zlecenie na 25 naświetlań. Rozpoczęłam je pod koniec kwietnia 2012 r. Tryb funkcjonowania miałam na najbliższe 1,5 miesiąca ustalony: rano jechałam do Rzeszowa na naświetlania, po nich wracałam do Dębicy i szłam do pracy. I tak na kursowaniu między Dębicą i Rzeszowem upłynął mi cały maj.

Koniec

Wsparcie psychiczne, które miałam od kolegów i pracodawcy było bezcenne. Gdy szłam do pracy, w pewnym sensie ładowałam akumulatory, poprawiałam swoje samopoczucie tym że byłam wśród ludzi i że byłam potrzebna, pracowałam, żyłam.

W całym okresie swojej choroby nie miałam głowy do szukania wsparcia amazonek, zresztą też nikt mi nie podpowiedział, że jest klub w moim mieście.

Chwilami nie mogłam także zrozumieć podejścia rodziny, do tego że byłam łysa. Największy problem mieli z tym dorośli, uważali, że przy dzieciach nie powinnam ściągać peruki czy chustki. Ale to te dzieciaki po rozmowie podeszły bardzo naturalnie do tego. Mogłam u rodziców chodzić zawsze z gołą głową. Tak było mi wygodniej, zwłaszcza, że „mój łysy okres” przypadł na czas wiosny i lata.

Hormonoterapię zaplanowano dla mnie na 5 lat, w czerwcu 2015 minie mi już 3 lata leczenia tamoxifenem.

A po … przewartościowanie swojego życia, już nie pędzę tak jak kiedyś, cieszę się z każdego dnia na ile pozwoli depresja, chciałabym dożyć emerytury, kupić mieszkanie nad morzem i się przeprowadzić.

ptaszyna